Fruwająca fotoreporterka – Artykuł ze strony WKS „Śląsk”
2020-05-04 11:30:00
Z okazji urodzin naszej fotoreporterki, Krystyny Pączkowskiej, życząc zdrowia, dalszej pasji i jeszcze wielu zdjęć sukcesów ukochanego klubu, przypominamy artykuł „Fruwająca fotoreporterka”, opowiadający historię tej niezwykłej postaci w historii Śląska Wrocław.
Na sportowych arenach znają ją wszyscy. A pani Krysia – jak jest nazywana – mimo 71 lat na karku dziarsko zarzuca na plecy kilkudziesięciokilogramowy plecak ze sprzętem i rusza do pracy. W każdym tygodniu fotografuje przynajmniej kilka sportowych wydarzeń na Dolnym Śląsku i w całej Polsce. Najchętniej oczywiście mecze WKS-u.
Piątki trzynastego
Skaczący ze spadochronem często cierpią na lęk wysokości. Sama pani Krystyna przyznaje, że nie wychyliłaby się z balkonu na trzecim piętrze. Co innego trzy piętra, a co innego trzy tysiące metrów… – Potrafiłam nawet zasunąć otwarte drzwi w samolocie. Podejść do krawędzi, szarpnąć i zamknąć. Wtedy się nie boję – mówi. Nie bała się także, gdy przychodziło jej skakać w piątek trzynastego. A miałaby powody do strachu. – Kilka razy właśnie w ten dzień nie otwierał mi się spadochron i musiałam się ratować – czyli użyć zapasowego. Jestem starsza od węgla – śmieje się – a od pierwszego skoku minęło już niemal 50 lat, więc tych „pechowych” dat trochę już było. Raz, gdy ubierałam sprzęt, nie podpięłam zapasowego spadochronu. Zorientowałam się, że go nie mam, dopiero po wylądowaniu. Gdyby wtedy nie otworzył mi się pierwszy spadochron… Pewnie byśmy teraz nie rozmawiali – opowiada „Krycha”.
„Wielu uważało mnie za zmarłą”
Skoki spadochronowe to dyscyplina często balansująca na granicy życia i śmierci. Rodzice Krystyny Pączkowskiej wielokrotnie przeżywali chwile grozy związane z karierą córki. Na przykład wtedy, gdy przysłała im telegram z zawodów, w którym prosiła o wysłanie pieniędzy na powrót, a oni byli przekonani, że to telegram kondolencyjny. Innym razem i taki został jednak wysłany… Podczas zawodów zginęła jedna z zawodniczek, a ktoś omyłkowo wpisał, że była to „Krystyna Pączkowska”. – Telegram dotarł do naszego oddziału Związku Polskich Spadochroniarzy, a tam ktoś w porę zorientował się, że zaszła pomyłka i ta wiadomość nie dotarła, na szczęście, do moich rodziców. Wiele osób ją jednak usłyszało i uważało mnie za zmarłą. Rodzinę o wypadku lub śmierci danego zawodnika nigdy nie informowano telegramem. Do domu przyjeżdżało dwóch przedstawicieli związku i przekazywali tę tragiczną wieść. Po zamieszaniach z telegramami Krysia wyjaśniła to swoim rodzicom. Trudno więc sobie wyobrazić, co musiał czuć jej ojciec, gdy pewnego dnia ze ściany w domu spadło zdjęcie córki – przebywającej w tym czasie na zawodach – a niedługo potem pod dom podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch eleganckich ludzi z ZPS-u… – Przyjechali tylko o coś zapytać, to nie było nic ważnego. Ale tato i tak mówił, że wszystkie jego siwe włosy to moja zasługa.
Wuzetka w nagrodę
Osiem tytułów mistrzyni Polski, mistrzostwo Francji, mnóstwo medali z międzynarodowych zawodów… – Nawet nie wiem, ile w sumie ich jest. Ale zapychają całą skrzynię – przyznaje wychowanka Aeroklubu Gliwickiego, później skacząca w barwach WKS-u Śląska Wrocław. Jej największym sukcesem było drużynowe wicemistrzostwo świata. – Pamiętam jak dziś uroczystość z okazji końca sezonu. W nagrodę za ten tytuł dostałam kawę, wuzetkę i bukiet kwiatów. Pieniędzmi podzielili się działacze. Ja nie otrzymałam ani złotóweczki. Wracając do domu całą drogę płakałam. Nie miałam nic. Nie było za co kupić podstawowych rzeczy – z żalem wspomina wybitna zawodniczka. Z okazji końca kariery dostała… ekspres do kawy, na który złożyli się jej koledzy z drużyny.Jak mówi pani Krystyna, nie nagrody były jednak najważniejsze. – Takie były czasy i nie ma co narzekać. Robiłam to, co kochałam – przyznaje. Właśnie dzięki spadochroniarstwu nawiązała wiele przyjaźni, które przetrwały do dziś. Zawodnicy wspólnie przeżywali chwile radości po sukcesach, ale i traumy, gdy ginął jeden z nich. Najpóźniej na drugi dzień po tragedii wszyscy skakali jednak ponownie, bo im dłużej się czekało, tym trudniej było wrócić do skakania. Takie dramaty dodatkowo zbliżały ludzi do siebie. – Teraz tego nie ma. Obserwuję współczesnych sportowców i widzę u nich pogoń za pieniądzem, za popularnością. Kiedyś w sporcie bardziej liczył się człowiek.
Dzikuski w Paryżu
Dzięki skakaniu ze spadochronem nasza bohaterka zwiedziła ogromny kawał świata. W pamięć dobrze zapadły jej m.in. zawody we Francji. Zawodniczki znad Sekwany były wtedy najlepsze na świecie, ale tego dnia to Polki prezentowały się dużo lepiej i prowadziły z ogromną przewagą. By pokazać swoją pewność siebie, ostatni skok oddały w krótkich koszulkach, spodenkach i kaskach odwróconych tył naprzód. Po latach pani Krysia komentuje to krótko: Wychodziło nam wszystko, ale byłyśmy młode i głupie. Zlekceważyłyśmy ten skok i o mało co, a byśmy jeszcze przegrały. Tak się na szczęście nie stało. A po zwycięstwie nadarzyła się okazja zobaczyć wielki świat w Paryżu. – Mnie z koleżanką zabrali do kosmetyczki. Miałyśmy po 19 lat i był to nasz pierwszy makijaż w życiu. Jak wyszłyśmy, to chłopaki powiedzieli tylko „Ooo!” i zrobili wielkie oczy. Ale my, jak zobaczyłyśmy się w lustrze, od razu pobiegłyśmy do umywalki i zmyłyśmy z siebie to wszystko. No dzikuski po prostu!
WKS Śląsk przełamuje mury
Wyjątkowy był również wyjazd na skoki do Korei Północnej w latach 70. Przy tym, co nasi zawodnicy tam zobaczyli, biedna, socjalistyczna Polska jawiła się niemal jako raj na ziemi. – Bieda na miejscu była straszliwa. Widziałam chłopaka, który stał po kolana w wodzie, wyławiał z niej kijanki, czy jakieś inne stworzenia, odgryzał kawałek i wyrzucał z powrotem do wody – wspomina pani Krystyna. Im, obcokrajowcom, wiodło się jednak nie najgorzej. Wszyscy przybyli do kraju kwaterowani byli w jednym ogromnym hotelu, a obywatele traktowali ich jak kogoś lepszego. – Byłam zażenowana, gdy po wejściu do tramwaju starszy pan, który mógł być moim dziadkiem, ustąpił mi miejsca. W Korei polska ekipa spędziła miesiąc, gdyż do Phenianu (ówczesna nazwa stolicy państwa – Pjongjang) bardzo rzadko latały samoloty. Gdy wiał zbyt silny wiatr i nie można było skakać, zawodnikom zaczynało się nudzić. – Poszliśmy raz na spacer do lasu koło lotniska. Był tam sprzęt wojskowy, pooglądaliśmy sobie. Dopiero jak wróciliśmy, powiedziano nam, że w lesie ukryci byli żołnierze, bo kraj ciągle znajduje się w stanie wojny z Koreą Południową, tylko panuje zawieszenie broni. Gdyby wzięli nas wtedy za szpiegów, mogło być bardzo różnie… – opowiada. Samo miasto podzielone było murem, przejścia na drugą stronę strzegł strażnik i nie można się było przedostać. Co zrobiła pani Krysia? Oczywiście, że się przedostała! – Podeszłam do strażnika, pokazałam legitymację „WKS Śląsk Wrocław” i przepuścił mnie bez większego problemu…
Bezpiecznie? Lepsze zdjęcia!
Do teraz Krystyna Pączkowska uzbierała 6655 oficjalnych skoków. – Brakuje mi 11 do czterech szóstek. Trochę się boję, bo to taka szatańska liczba… Ale nadal zdarza mi się skoczyć, np. jako przedskoczek na zawodach, gdy sędziuję. Nie jest powiedziane, że oddałam już ostatni skok w życiu – zapowiada. Jak sama mówi, jeszcze większą przyjemność sprawiają jej skoki z aparatem i robienie zdjęć w powietrzu. Tej sztuki dokonuje ledwie kilka osób w kraju. – Zwykle spadochron otwiera się 700 metrów nad ziemią, tak jest bezpiecznie. Ja, gdy lecę z aparatem, otwieram go nawet zaledwie 200 metrów od ziemi. Wtedy można zrobić lepsze zdjęcia!
Autor: Jędrzej Rybak, Fot. Krystyna Pączkowska